Angelus Mortis
msza.net
"Metoda Stanisławskiego" 18.10.2006

Jeśli się troszku interesujecie sztuką filmową & teatralną, to zapewne wiecie co to takiego jest aktorska metoda Stanisławskiego.

W telegraficznem skrócie:

Do czasów Konstantego Stanisławskiego, moskiewskiego przed- i porewolucyjnego aktora (pono marnego, ale za to zdolnego nauczyciela tego zawodu), aktorstwo traktowano jak każe inne rzemiosło. Uważano, że należy posiąść określony zestaw potrzebnych technik, dojść w nich do biegłości i włala: juz się jest artychą.
Publikowano na ten przykład podręczniki, w których rysowano i opisywano mimikę i gesty, jakimi powinno się oddawać poszczególne stany emocjonalne, myśli, doznania etc.

Jeśli ktoś taki sformalizowany teatr lubi, takie kabuki, pantomimy itede., to proszę uprzejmnie.

Jeśli wszelakoż szukamy wszcząsu i katarzisu wskutek uderzającej PRAWDY, AUTENTYZMU, SZCZEROŚCI tego, co aktorowie pokazują na scenie/planie - to nie tędy droga.

Opisuje Stanisławski ćwiczenie następujęce:

Każe się adeptce sztuki komedianckiej zagrać sytuację, w której szuka ona wpiętej w kurtynę szpilki (nie wiadomo w którym miejscu).

Dziewczę pokazuje całą gamę min, gestów, westchnień, wściubia nos we fałdy - no po prostu, na dzisiejsze pieniądze, kreskówka Warner Bros.

Następnie każe się dziewczęciu wyjść na zewnętrze. W tem czasie na scenie nie dzieje się zupełnie nic.

Prosi się dziewczę ponownie i wciska mu się kit, że przed chwilą w kurtynę naprawdę została wpięta szpilka i że ona kategorycznie musi ją znaleźć, bo to b. ważny test jej zdolności itede.

Diewoczka szuka więc - z takim zapałem, tak szczerze i autentycznie, z taką prawdą w oczach i gestach, tak sugestywnie, że oczu od niej oderwać nie można!

OTÓŻ:

Mając przed oczyma cel i mocną wolę osiągnięcia go - wszystko inne organicznie, nieświadomie, płynnie, sprawnie, synchronicznie, naturalnie i wprost przecudownie uruchamia się i działa.

To jak z oddychaniem.

Kiebyśmy sobie podzielili aktywność wszystkich mięśni biorących w nim udział na poszczególne etapy i próbowali kontrolować je, świadomie uruchamiać celem odtworzenia naturalnej, nieświadomej sekwencji ich ruchów - to czuję, że prędko byśmy posinieli.

OTÓŻ:

Nie mówię, żeby się nie zagłębiać, nawet kazuistycznie, rabinicznie i na poły jajcarsko w kwestie regulacji poczęć, w kwestie radowania się pożyciem płciowem bez popadania w grzech, dotyczące oddania Bogu co boskie, dzieciom co ich (tj., przede wszystkim - życia), żonie/mężowi co jej/jego.

To jest wszystko pożyteczne - jeśli nie z innych względów, to chociażby jako ćwiczenie umysłu, poznawanie siebie itd.

Obawiam się jednak, że utknięcie na tym poziomie jest wpadnięciem w pułapkę szejtana - tym groźniejszą, inteligentniejszą, że dziecinnie prostą.

Nie chodzi bowiem o to, aby brawariowo-rabiniczno-islamistyczną pęsetą, mikroskopem i linijką badać i zerojedynkowo kwalifikować moralnie wszystko, z wyborem smaku lodów w cukierni włącznie.

Nie chodzi o wszystkie te, pardon, moczowopłciowe dywagacje, które śwarnych junaków i hoże dziewoje prowadzą do tezy, że Kościół sprzedaje im jakiś bulszit. No tak! Z jednej strony pochwala seks jako wynalazek Boży, a z drugiej naucza, że w praktyce przez co najmniej połowę życia w małżeństwie praktycznie nie można go z własną ślubną/ślubnym uprawiać (zaawansowana ciąża, połóg, dojście małżonki do siebie, potem pewnie jakieś miesiączki-gorączki-bolączki i dopiero znowu ze 3 miesiące karnawału)!

(Na stronie:
To i tak scenariusz optymistyczny, bo w stosunku do poprzednich pokoleń wskaźniki płodności obu płci od lat pionowo lecą na pysk. Być może już niedługo NPR zacznie być używany zgodnie z intencjami jego wynalazców - tak jak pisał o tym Obserwator.)

Jest to otóż klasyczny błąd pt. skupianie się na drzewach i niewidzenie lasu.

Równolegle do tych wszystkich rozmyślań trzeba bardzo, bardzo mocno wziąć się za życie duchowe, życie modlitwy, życie blisko Boga.

Konsekwencją tego jest napełnianie się Jego Duchem, Jego światłem, głęboka wiara w stałą i totalną opiekę Opatrzności, w Jej suwerenną kontrolę nad całą rzeczywistością, wiara w to, że Bóg naprawdę nas kocha i dając nam np. to 4 dziecko nie wali nas sadystycznie obuchem, "he-he-he-dobrze im tak", tylko wie, że w dłuższej perspektywie przyczyni się to do naszego dobra, szczęścia, radości. Bo na to nas stworzył, a nie na to, żebyśmy się cięgiem smucili i cierpieli.

Mając za cel i główny przedmiot naszego zainteresowania Boga-Miłość, poddając sie Jego prowadzeniu i pomocy, nagle spostrzegamy, że wszystkie te kwestie związane z jakością i częstotliwością współżycia, grzechem, pokusami, unikaniem tychże, z otwartością na życie, sytuacją materialną i zdrowotną, z ogólną szczęściodajnością małżeństwa... itd., itp. - że wszystko to gładko, sprawnie, naturalnie, precyzyjnie, organicznie, celowo, z niebiańską koordynacją układa się w takie życie, którym warto żyć, które smakuje jak nektar i ambrozja zusamen.

Nawet przejściowe problemy, bóle i próby (twierdzę nadal, że to głównie w celu zdania owych testów przychodzimy na ten świat) można wtedy pokonać, nie upaść pod ich brzemieniem, a przeciwnie - wyjść z nich zahartowanym i pewniejszym własnych dyspozycji duchowych i moralnych, bardziej gotowym do nowych, trudniejszych zadań zlecanych przez Górę.

Jeszcze jedna metaphora:

zanim zaczniesz biegać od jednego do drugiego fajczącego się urządzenia elektrycznego - odetnij dopływ prądu, wykręć bezpieczniki.

Inaczej sam sobie fundujesz główną rolę w komedii slapstickowej - Flip i Flap, Harold Lloyd, pies Pluto goni swój ogon, skórka od banana i te sprawy.

A demon aż się zarykuje z szadenfrojde.

do góry