Angelus Mortis
msza.net
Neokatechumenat - trauma założycielska 7.09.2006

Dawno temu, w Hiszpanii, żył sobie malarz imieniem Franciszek. Zdolny nawet, nagradzany.
Zdarzyło mu się nawrócić. Radykalnie.
Bliźnich dostrzegł, miłością braterską począł darzyć. Wszedł w środowiska, jak to się ich dziś nazywa, wykluczonych. O Bogu im mówił, o Kościele - Cyganom, włóczęgom, bezdomnym.

Pewnego razu zaprowadził grupę tych swoich ubogich braci na Mszę św.

A tam akuratnie siedzieli w ławkach donowie i donie. Mantille na głowach, wachlarze, krawaty, zegarki, wody kolońskie. Wypraktykowana latami nabożność (w każdym razie na zewnątrz wyglądało to na nienaganną pobożność).

Tymczasem franciszkowa czeredka... jakby to ładnie powiedzieć... wprost przeciwnie. Sukienka plugawa, tzw. chuch, zapachy spod pachy, niepewność, niezgrabność, pochrząkiwanie, drapanie się w zarost, gapienie się po ścianach itede.

Jak to tam dalej dokładnie było, tego się nie dowiedziałem.

Dość powiedzieć, że "jaśniepaństwo" wyraźnie dało odczuć "chamstwu", że - jego zdaniem - jak się chce przyjść do kościoła, to dopiero po przeszkoleniu, wykąpaniu, krawcu, fryzjerze itepe.

Los łapserdakos, jak na południowców przystało, dostali tzw. żyły i uznali, że w takim razie czniają ten cały kościół i Kościół, że to wszystko kicha, pycha, hipokryzja i ogólne nieporozumienie. Megażyły dostał również sam Francisco, przezwany później "Kiko". (Nerw był tym większy, że ojcem tego naszego cyganeryjnego artysty-"streetworkera" był wojskowy, oficer - człek do państwa, armii, drylu, formy, dyscypliny i hierarchii przywiązany może aż za bardzo.)

Takie były prapoczątki oddolnego ruchu katolickiego zwanego Drogą Neokatechumenalną.

Przypomniałem sobie to podanie i nagle zrozumiałem, że sporów wokół Neokatechumenatu nie sposób rozpatrywać w oderwaniu od tego właśnie wydarzenia. Wywarło ono niezatarte piętno na założycielu, a z kolei założyciel - rzecz jasna - wywarł wielkie piętno na swoim dziele.

Chyba stąd się bierze chęć powrotu - we wszystkim - do romantycznie wyidealizowanych Pierwszych Wieków.

Stąd Msze św. będące - w założeniu - superdrobiazgowymi 'rekonstrukcjami wydarzeń' ze starożytnych kanciap, salek, piwnic i katakumb, gdzie pierwsze prześladowane gminy chrześcijańskie zbierały się na "modlitwie i łamaniu chleba", ...gdy liturgia katolicka była w embrionalnej fazie swego rozwoju, gdy w lokalnym Kościele wszyscy znali się ze wszystkimi - bo też liczył ten Kościół czasem po kilkanaście-kilkadziesiąt osób, ...gdy urzędnik imperium potajemnie spotykał się i wymieniał znak chrystusowego pokoju z łaziebnym, a oficer legionów z dziadem proszalnym, ...gdy za wyznawanie tej "nowej, dziwnej religii" groziła najpierw śmierć cywilna, a potem śmierć dosłowna, ...gdy osieroconymi przez straconego urzędnika dziećmi opiekował się właśnie ów łaziebny z żoną.

Dekret Konstantyna, chrzty kolejnych monarchów i dalsze burzliwe dzieje przenikania się kompetencji państwa i Kościoła, ewolucja od żydowskości ku różnorodnej powszechności - wszystko to sprawiło, że ów pierwotny model ustroju i dyscypliny kościelnej, liturgii i obyczaju odszedł w przeszłość i zajął szacowne miejsce w muzeum historii Kościoła.

Rozumiem tych, którzy za tym modelem tęsknią, którzy narzekają na "przeniesienie światowych wzorów do Kościoła", na "wynoszenie się możnych nad maluczkimi", na (zdarzający się przecież...) przerost "ceremoniału i przepychu" nad treścią - treścią, którą samemu Bogu spodobało się wyrazić w znakach betlejemskiej stajni, wieczernikowej przaśności oraz w surowości rzemieni, drewna, żelaza, kamienia i całunu Męki, Pogrzebu i Zmartwychwstania.

Stąd pewnie podejrzliwość wobec wszelkich zjawisk postrzeganych jako heterogeniczne w stosunku do "pierwotnego, nieskażonego chrześcijaństwa", jako import ze "świata". Stąd daleko posunięta podejrzliwość - jeśli nie wprost (u nadgorliwców) negacja - ofiarnego charakteru Mszy św. i wyraźnego (jakże ważnego przecież!) rozróżnienia kapłaństwa hierarchicznego i kapłaństwa powszechnego, wraz z rytualnymi znakami to wyrażającymi.

Ale też stąd model wspólnotowości, który, wraz ze swoimi owocami, musi budzić autentyczny podziw każdego, komu drogi jest chrześcijański ideał współżycia z bliźnimi, a szczególnie z braćmi w wierze.

Stąd głębokie przejęcie się procesem inicjacji chrześcijańskiej (oklaski!!), niespiesznego, ale za to gruntownego przekazywania daru wiary. Daru, który - łatwodostępny - tak nam dziś spowszedniał, a który dawniej uznawany był za coś najcenniejszego we Wszechświecie i okolicach.

Stąd odrzucanie ziemskich podpórek instytucjonalnych, materialnych i ludzkich (których pierwsi chrześcijanie mieli jak na lekarstwo) - po to, by całkowicie oprzeć się na Bożej Opatrzności. Zasadniczo - chwałcia!

Tym niemniej:

Wielu neokatechumenów (powiedzmy tych, którym nieuprzedzona analiza prostych faktów nie myli się z oziębłością, zwątpieniem czy nielojalnością) a także - uwaga - sam Rzym dostrzega, że... no cóż... Że nie jest tak, iż w neokatechumenalnych katechezach, zwyczajach, rycie czy architekturze nie ma już nic do udoskonalenia lub poprawienia.

Że Kościół żyje, ewoluuje i jest już "za duży" (choć w oczach Bożych pewnie ciągle jest niedojrzały) by na powrót upychać go do "kołyski" pierwszych wieków. Że tacy upychacze po prostu błądzą.

Że niezależnie od tego, czy tak znielubiana przez Kiko i Carmen "era konstantyńska" była błogosławieństwem czy dopustem - ona była/jest przede wszystkim FAKTEM, dziś już nieodwracalnym, była/jest znaczącym czynnikiem, którym od ładnych kilkunastu wieków nie waha się posługiwać Pan Dziejów i Pan Kościoła, Ten, bez którego nic się nie stało, co się stało.

Że wszelkie rekonstrukcje tak zamierzchłej starożytności z konieczności muszą być częściową KREACJĄ - a więc (zrozumcie to!) dokładnym zaprzeczeniem szczytnej idei powrotu do korzeni, do tej mitycznej najdawniejszej, najczystszej tradycji.

Stąd moja nieśmiała podpowiedź braciom z Neo:

miejcie świadomość, że tak, jak organicznie rozwija się i zmienia Kościół, tak też samo zmienia się Wasz ruch i rzeczywistość wokół niego.

Dzisiaj fakt, że we wspólnocie wspomagają się nawzajem, napominają się i modlą za siebie dyrektor banku, sprzątaczka, gwiazdor i świeżo nawrócony bezdomny narkoman nie jest już czymś tak super-sensacyjnym jak 50 lat temu (no bo terapie grupowe, kursy nauki różnych sportów i dziedzin sztuki, coraz częstszy widok "szych" w komunikacji miejskiej, szczególnie szynowej, niezależnej od coraz większych korków itd.). Nie słyszałem, by jeszcze w jakimś kraju czy zakonie praktykowało się dzielenie wspólnot na tzw. chóry czy wydzielanie lepszych i gorszych miejsc w kościele.

Może to tylko jakieś moje skrzywione postrzeganie Drogi, ale wydaje mi się, że czasem wychodzi z Waszych kręgów taka nie wypowiadana wprost, niewyraźna, podtekstowa supozycja, że prymat miłości, w tym miłości i jedności z braćmi w Kościele, jest uniwersalną regułą interpretacyjną wszystkiego, także wszelkich kwestii teologicznych.

Ostrożnie, Fratres.

Krzyż ma nie tylko belkę poziomą. Nie tylko obdarza wzajemną jednością ludzi. Ma także (ba - przede wszystkim!) belkę pionową, to znaczy jedna ludzi z miłosiernym, ale też niewypowiedzianym, tajemniczym, nie-ludzkim, suwerennym Bogiem.
Są rzeczy w doktrynie i liturgii Kościoła, które wydają się trudne czy niejasne, nie dające się wyjaśnić i zrozumieć wyłącznie przy pomocy prostego klucza: "Milujcie się!".
Proponuję się z tym po prostu pogodzić. Proponuję zaufać Kościołowi, który - przepraszam za tę oklepaną formułkę polemiczną - nie narodził się na Soborze Watykańskim II, ani nie był przez ostatnie 1500 lat porwany przez Obcych i nagle, w połowie XX w., zwrócony na Ziemię.

do góry